Udałam
się na jogę w parku, chociaż kropiło. Wzięłam swoją matę - mam matę -i poszłam.
Nie wiedziałam, w którym konkretnie miejscu będą ćwiczenia, na szczęście
znalazłam od razu. Grupka ludzi z matami w ręku stłoczona pod rozłożystym
klonem wyglądała nader charakterystycznie. Dołączyłam do nich zatem, zwłaszcza,
że coraz ciemniejsze chmury zbierały się nad parkiem i deszcz już nie kropił, a
padał. Miało to swój urok integracyjny. Same kobity. Poczekałyśmy na jakiś
znak, gołębicę z gałązką oliwną albo chociaż promień słońca nad Grodziskiem
Mazowieckim. No i rozjaśniło się nieco. Rozłożyłyśmy się na glebie i niezrażone
warunkami atmosferycznymi zabrałyśmy
się za wywijanie nogami. Przyjechały dwie dziennikarki aż Pruszkowa, bez
strojów sportowych i mat, niezrażone rozłożyły kurtki na ziemi i dały czadu w
swoich jeansach. Przyszły prawie same uczennice instruktorki i trochę mina mi
zrzedła, gdy w związku z tym padł pomysł, by urządzić sesję dla zaawansowanych.
Na szczęście na pogróżkach się skończyło. Pani instruktorka okazała się miła i
rozciągliwa jak guma. Ja też byłam jak guma, tylko taka skurczona i stwardniała
na mrozie . Bezzębne staruszki musiałyby latami memłać taką gumę, żeby zrobić z
niej balona. Ale dałam radę. Trochę mi się tylko prawa ręka z lewą nogą myliła,
a jak trzeba było zwinąć się w supeł i stanąć na samych rękach, to poprzestałam
na leżeniu plackiem. Grunt, że trzymałam fason. Dwóch chłopców na rowerach
przystanęło na pobliskiej górce, co by się z nas trochę pośmiać, pomachałam im,
ale nie odmachali.
Po ćwiczeniach przyjechał uroczy chłopczyk z dredami i rozdawał ciastka makrobiotyczne, z mąki orkiszowej, z miodem i ziarnami. Pyszne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz