Byłam wczoraj na imprezie z
badmintonem, zwanym potocznie babinktonem. To żadna ksywa, mam na myśli taki
sport. Impreza odbyła się z okazji powrotu M z Azji, gdzie spędziła trzy piękne
lata. Niestety pojechałam tam prosto z pracy, a w pracy wybrudziłam sobie
spodnie. Umówiłam się z Alą i Małą Mi, że pojedziemy razem. W tempie
ekspresowym zatem zahaczyłam o Centrum Handlowe Wileńska, zakupując sprintem
spodnie. Weszłam, zdjęłam z wieszaka pierwszą - lepszą - przecenioną -kolorową
parę, udałam się do przymierzalni, następnie do kasy, pozostając w nowym zakupie,
zapłaciłam i wyszłam.. W małym, praskim sklepiku o wdzięcznej nazwie
"Wódka, wino, piwo" - pewnie długo nad nią myśleli - zakupiłam trunek (Proszę tani i dobry), po
czym oszołomiona kwotą, jaką tam zostawiłam (spodziewałam się cen dumpingowych)
wyruszyłam na bal. Ala i Mała Mi dzielnie mi towarzyszyły, przy czym ta druga w
spacerówce, czego jej akurat zazdrościłam, ale zrobiłam wszystko, by nie było
tego po mnie widać.
M
wyglądała kwitnąco, nie zagrałam w babinktona, ale zostałam hojnie nakarmiona
ideami. Zapisuję się do Couch Surfing i na Gender Studies. M czeka na pełnię,
by otworzyć biznes. Co u ciebie, spytała. Ja...też na pełnię czekam :-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz