Wybrał się Justek na Uniwersytet na wykład o freakach. Proszę się nie kierować
tytułem, temat mało przyjemny. Rzecz o ludziach pokazywanych przez szereg
stuleci w cyrkach i ogrodach zoologicznych w charakterze dziwolągów - osoby
niepełnosprawne oraz te innych ras. Kobiety z brodą, karły, bliźnięta
syjamskie, ofiary najróżniejszych mutacji i chorób jak też murzyni, indianie,
azjaci, eskimosi i aborygeni pokazywani w charakterze brakującego ogniwa w
ewolucji człowieka. Wożeni w klatkach i żywieni paszą dla zwierząt.
Niestety młoda pani doktorantka nie sprawdziła się w roli wykładowcy. Spóźniła
się dwadzieścia minut i starając się nadrobić czas wyjęła fragment swojej pracy
doktorskiej (chyba) i zaczęła go czytać na jednym wdechu, wyrzucając z siebie
słowa z prędkością karabinu maszynowego. Człowiek nie wiedział, gdzie kropka,
gdzie przecinek i o co kaman. A że to był język stricte naukowy, to zrozumieć
było trudniej niż dialogi Klanu. Zdania wielokrotnie podrzędnie złożone
rozpisane na pół strony, najeżone słówkami z pierwszej setki, których Justek
nie jest w stanie nawet przytoczyć, a Justek naprawdę zna wiele słów, sprawiły,
że Justek się poważnie zastanowił nad bystrością własnego umysłu. W końcu Kazia
(bo była obecna Kazia, jak też F, słynna historyczka seksu i działaczka
kulturalna) przerwała biednej pani historyczce prosząc, by pokazała jakieś
zdjęcia, bo wszyscy są ciekawi. Trochę pokazała, ale głównie czytała. Sporo
osób wyszło przed końcem. Szczególnie utkwiło Justkowi w pamięci zdjęcie
nastoletniego afrykańskiego chłopca, któremu opiłowano zęby w trójkąty,
zamknięto w klatce i karmiono surowym mięsem i kośćmi. Na klatce widniała
tabliczka informująca, że to okaz głodnego ludożercy. Chłopca ktoś w końcu
wykupił, został zatrudniony w sklepie kolonialnym w charakterze sprzedawcy.
Powinien odtąd żyć długo i szczęśliwie, jak to w bajkach, w którym rany w duszy
zabliźniają się za pomocą czarodziejskiej różdżki, a społeczne uprzedzenia
rozwiązuje zbiorowa amnezja. Chłopiec popełnił samobójstwo.
Po wykładzie nastąpił czas na pytania. Jedna pani się zgłosiła, otrzymała
odpowiedź, ale stanowiącą coś w rodzaju uzupełnienia przeczytenego referatu.
Człowiek miał wrażenie, że pani doktor jest studentką odpowiadającą przed
profesorem, a nie panią wykładowczynią, przekazującą informacje
niezorientowanym w temacie studentom. Justek siedział w pierwszym rzędzie. Miał
trzy pytania:
1 Na ile występujący w tych
przedstawieniach byli świadomi, w czym uczestniczą (Czesto organizowane były
specjalne wyprawy, w trakcie których "łowiono" afrykańskie dziecko,
przywożono do 'cywilizowanego' świata i wypuszczano na wybiegu lub przewożono w
specjalnej klatce. W jaki sposób rozsła jego świadomość, w jakim stopniu się
asymilowało, w jakim tempie i kiedy odkrywało,
że uczestniczy w grze, w której jest głównym aktorem?)
2 Na ile zwiedzający byli świadomi uczestniczenia w widowisku. Na
ile nabierali się na to, że ten czarny człowiek gryzący kości i wydający
nieartykułowane dźwięki stanowi brakujące ogniwo, a nie mają przed sobą w pełni sprawnego
intelektualnie i emocjonalnie człowieka, takiego samego jak oni, tylko pech
chciał, że on jest w klatce, a oni poza jej obrębem, też uwięzieni, ale w inny
sposób.
Nie otrzymaliśmy odpowiedzi na powyższe pytania. Pani prowadząca nie zrozumiała
chyba do końca, o co Justkowi chodzi.
3 W którym roku to się skończyło? Kiedy
i gdzie odbył się ostatni spektakl?
Odpowiedź: W 1958 r. w Brukseli. Co prawda
już nie w klatkach, ale nadal w czym w rodzaju Zoo, grupa ludzi w swojej
'naturalnym' środowisku.
Teraz myślę sobie, że chyba tego, czego naprawdę zabrakło w sposobie, w jaki
Pani doktorantka przedstawiła temat, to serca. Wiele osób wyszło, zaplanowana
dyskusja nie odbyła się. Mina Kazi bezcenna. Brak komentarzy bardzo wymowny.