Ach,
co to była za ślub! Winczki się pobrały. I ja tam byłam, wystroiłam się na tę okazję stosownie, nawet w przypływie szaleństwa
potraktowałam pięty pumeksem. Założyłam buty dla dorosłych, czego potem bardzo
żałowałam, ale czego się nie robi dla urody.
Muszę
się tu pochwalić, że przybyłam punktualnie. O wyznaczonej godzinie stawiłam się
w miejscu, gdzie spodziewałam się, że stoi kościół. Tylko za cholery tam
kościoła nie było. I nawet ulica, która miała być Orzeszkową, okazała się
Okulickiego. W tej sytuacji nie pozostało mi nic innego, jak zasięgnąć porady
kilku pijaczków i jednej pani. Ich wskazówki nieco sprzeczne, a nawet bardzo,
bardzo sprzeczne zaprowadziły mnie jednak do celu. Grunt to orientacja w czasie
i przestrzeni. Niezmordowana prułam przez miasto w szpilkach wymachując
bukietem, minęłam bar Ufo, co natchnęło mnie czymś w rodzaju nadziei i
znalazłam wreszcie upragnioną świątynię. Spóźniłam się tylko 12 minut. Gorzej,
że nie zauważyłam nikogo znajomego i nawet miałam spore wątpliwości, czy to na
pewno tu i o tej porze. Panna i Pan młody zawsze wyglądają z tyłu tak samo,
zwłaszcza z ostatniej ławki, gdy ma się problem ze wzrokiem. Nie byłam w stanie
się skupić na pogadance Xiendza, ożyłam dopiero, gdy wspomniał coś o paniusiach
w szpilkach. To był chyba jeden z tych
znaków bożych, bo w tej samej chwili w bocznej nawie dostrzegłam znajome gęby.
I mogłam się wreszcie skupić na ceremonii. Co to był za ślub!
A
potem kolejka z flaszkami i butelkami (freudowska pomyłka: Chciałam napisać:
bukietami). Starzy znajomi, uprzejmości, ploteczki, komplementy od koleżanek
(Wyglądasz bajecznie, Ty lepiej, Nie, ty lepiej...Ale z Ciebie dupeczka, To z
Ciebie dupeczka, Nie, z Ciebie...) oraz od kolegów (Co ty, firankę na siebie
założyłaś?). Rozdawali całusy i cukierki. To wzięłam całą kieszeń :-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz