Mieliśmy dzisiaj
wigilię w naszym dziale, co oznacza jak wiemy darmową wyżerkę. Nie to, że firma
coś postawiła, co to to nie. To bardzo biedna korporacja, stać ją na wydarzenia
za miliony złotych, tj. tfu eventy, ale nie ma pieniędzy na kawę dla
pracowników. Zatem każda mrówka musiała coś przynieś we własnym zakresie,
chodziło o produkty domowej roboty. Jeden przyniósł samodzielnie kupioną
sałatkę, inny samodzielnie nabytego śledzia, jeszcze inny nadwyrężył drogi
samemu idąc do sklepu po barszczyk w kartonie. Justek też nie od macochy
wzięty, przytargał własnoręcznie zakupioną siatę mandarynek. Na szczęście obyło
się bez scen typu rzucanie się w ramiona z kierownikiem działu (kierowników
akurat mamy bardzo w porządku, w przeciwieństwie do cieciów na ochronie)
pocałunki z kolegą pachnącym cebulą czy koleżanką wcinającą chipsy ani rzewnych
opowieści, kto co robi w święta i z kim oraz ile to będzie go kosztowało w
sensie finansowym. W takiej firmie jak nasza ludzie pracują i na przerwie co
najwyżej mogą sobie pozwolić na pieroga z torebki. Justek głodny do firmy jakiś
zajechał, miał drugą zmianę, a przed zmianą akurat nic nie jadł. Rzucił się
zatem na darmowe jadło niczym chytra baba z Radomia. A na koniec zawinął
jeszcze jedną rolkę różowego papieru. Fenks Gad its Krismes.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz