Zerwałam się wczesnym świtem, po
nocy podwójnej pełni. Zapakowałam do mojej nowej różowej torby na ziemniaki
morelową matę i ruszyłam na jogę w parku. Poza jedną koleżanką, ekipa składała
się z zupełnie nowych pań i panów, w większości absolutnych neofitów, przy
których czułam się prawie jak zawodowy sportowiec. Tak, pojawili się też
panowie, a konkretnie dwóch panów, z których jeden się mocno spóźnił, czym ujął
moje serce. Wyczułam w nim swoją bratnią duszę. Radziłam sobie tym razem
znacznie lepiej niż tydzień temu i udało mi się przełamać schemat:
zaawansowani - średniozaawansowani
- początkujący - emeryci - długo, długo nikt - Justek.
W pewnym momencie pojawiła się
rozkoszna dziewczynka, taka na oko dwa i pół, by pokazać wszystkim jogę
biedronki. Położyła plecach i zaczęła wymachiwać kończynami, co przypadło mi
bardzo do gustu i gdyby nie to, że
obiecałam sobie zachowywać się jak dorosła, pewnie bym poszła w jej ślady.
Znów rozdawali ciastka, tym razem
orzechowe. Dawno już nie mruczałam, jedząc. Zjadłam najwięcej ze wszystkich, a
przynajmniej uplasowałam się w ścisłej czołówce. Justek nie tylko do picia
wódki ma talent :-)
Planowałam między jogą a pracą,
poćwiczyć psa z głową w dół, poprzestałam na obserwacji kota z nogami w górę.
Pozostał w tej asanie dobre 5 minut i kto zaprzeczy, że zwierzęta nie
upodabniają się do swoich właścicieli?
A na stacji zobaczyłam kogo?
Moją instruktorkę jogi :-) i całą
podróż do Warszawy przegadałyśmy poruszając tematy kulinarne, światopoglądowe,
zdrowotne i sportowe :-D
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz